Polatajmy…

Drzewo posadzone, dom zbudowany, w kalendarzu znów pojawia się wolny czas. I tak po półrocznej(!) przerwie wróciłem za stery Cessny 152. Dzień wcześniej przypomniałem sobie podstawy z kursu i parametry samolotu, no i w przepiękne wczesne popołudnie znalazłem się w Sobieniach.

Uwaga dla początkujących pilotów planujących dużą przerwę: nie opłaca się. Tak naprawdę według przepisów trzeba powtórzyć wszystko, co już się przerobiło. A to przekłada się bezpośrednio na ponoszone koszty. Za to przyjemność z latania dużo większa – bo niby przepisy mówią, że trzeba znów powtórzyć podstawy, jednak ręce i nogi pamiętają „jak to się robi” i lot jest czystą przyjemnością.

W ramach przypomnienia wystartowałem, przelecieliśmy znad lotniska nad pobliski Garwolin i tam przez blisko 40 minut można było sobie spokojnie pokręcić na trzech tysiącach stóp. Widok – niesamowity. Ruch „małego lotnictwa” w powietrzu był spory, co chwilę gdzieś w pobliżu przemykało coś malutkiego, do tego dochodził widok na lądujące na Okęciu 'benki’ – takich obrazków nie było w październiku…

Wiało mocno, na szczęście w miarę jednostajnie, co pozwoliło na spokojne przećwiczenie lądowania przy silnym bocznym wietrze. Człowiek czuje się nieco nieswojo nie celując w pas, lecz będąc w stosunku do niego odchylony o jakieś 40 stopni pod wiatr, jednak wiatr i moc silnika robią swoje i lądowanie wychodzi perfekcyjnie. No, prawie 🙂

Po wylądowaniu szybkie pakowanie sprzętu do hangaru – bo nadeszła burza, która minęła po niecałych dziesięciu minutach. Przerwa na śniadanko i dalej latamy. Tym razem już standardowe loty po kręgu. Czyli: start, cztery zakręty, lądowanie i start (touch & go). Typowy krąg trwa około sześciu minut i niestety trzeba go opanować do perfekcji. Z niepokojem czekam chwili, kiedy wysadzę instruktora i sam będę musiał lądować. Jednak druga osoba w samolocie daje spory komfort psychiczny.

Co z nowości? W Silvairze pojawił się profesjonalny symulator (z tego co wiem, jeszcze nie wdrożony do szkolenia), a w hangarze – jeden z dwóch latających w Polsce Biesów. Wygląda przepięknie, a silnik jest technicznym majstersztykiem. Siedzenie na lotnisku podczas burzy ma swoje dobre strony – jest czas na rozmowę z mechanikami i podpatrzenie ich przy pracy. To, co z książek wkuwa się całymi wieczorami, na żywo wchodzi do głowy w parę minut. I zostaje w niej zdecydowanie dłużej.

Z innych rzeczy – pora wreszcie usiąść nad mapą i samodzielnie rozrysować okolice lotniska. Główne drogi, większe miejscowości, tory kolejowe, maszty i w ogóle punkty charakterystyczne. Taka wiedza zdecydowanie utrudni zgubienie się… Ach, no i „kroki lotniska”, czyli obejrzenie co gdzie jest na lądowisku, żeby się samolotem nie wpakować w rozryte pole lub nie ściąć czegoś skrzydłem. Ale to już zadanie na kolejną wolną chwilę w lataniu.

Kolejne loty – pewnie w najbliższy weekend. Plan: kręgi, kręgi, kręgi. I będą ćwiczone do pierwszego samodzielnego. Kręgu. 🙂