A właściwie nie tak starej. Piotr Kaczkowski co kilka-kilkanaście miesięcy puszcza w swojej audycji dość długi kawałek zespołu Frankie Goes to Hollywood. Częściowo 'umpa umpa’, ale urocze – zwłaszcza jeśli z dzieciństwa pamięta się grające w pokoju brata radio z Listą Przebojów Programu III… Niestety, sklepowy Frankie ograniczał się do płyt z kolejnymi miksami Relaxu. Zbliżone – ale nie to. W końcu pomogło Allegro – dwupłytowy album Welcome to the Pleasuredome znalazł się w moich rękach. Pierwszy „nowy” winyl od dwóch lat. Pierwszy od dawna bez kompaktowego odpowiednika na półce.
Odkurzyłem gramofon. Wyciągnąłem stary wzmacniacz (nowoczesne nie przewidują, że ktoś może podłączyć do nich urządzenie dający tak słaby sygnał wejściowy). Podłączyłem. Włączyłem. Wyregulowałem obroty. Widać – WIDAĆ płytę, jak się obraca. Położyłem igłę na czarnym krążku… Szzzzsz… zaczyna się… Rewelacja! Dźwięk jest naprawdę namacalny. Nie syntetyczny, jak z kompaktu który się wrzuca do odtwarzacza, naciska play i zapomina. Tu w słuchanie trzeba włożyć trochę wysiłku. Co dwadzieścia kilka minut wstać i odwrócić płytę. Płytę, na której widać rowki, widać muzykę!
Niestety, po kwadransie głos zmienił się w dudniący bas, a silnik się zatrzymał. Gramofon po dwudziestu latach wiernej służby awansował – teraz pewnie gra to, co chce – a nie to, co mu każą, w chórach gdzieś tam na górze…